
Zapamiętałam ten dzień. Sprzed czterech lat. Poczucie grozy. I dojmujący smutek. W wagonie metra, którym jechałam do pracy, nikt się nie odzywał. Ludzie patrzyli tępo w ekrany telefonów. Albo przed siebie. W pustkę. Siąpił deszcz. Nad Manhattanem ołowiane chmury. Rzeka miała kolor ciekłego żeliwa. Kiedy przekroczyliśmy most i z piskiem wtoczyliśmy na stację Marcy Avenue, konduktor ogłosił, że pociąg dalej nie pojedzie. Awaria. Tak, to adekwatne słowo, pomyślałam. Awaria systemu. Chwilowe zakłócenia matrixa.
– Jak to możliwe, że na głowę państwa wybrano notorycznego kłamcę, seksistę, ignoranta? To niepojęte! – tymi słowami przywitała mnie koleżanka z pracy. Czwarte pokolenie irlandzkich imigrantów. Katoliczka. Demokratka. W przerwie na lunch poszłyśmy na kawę. Barista wtrącił się do rozmowy. Mówił wykrzyknikami. Trzęsły mu się ręce. Oznajmił, że wraca do siebie. Na Jamajkę. Albo będzie szukał azylu w Kanadzie. Dostał duży napiwek. I życzenia good luck na drogę.

Nie potrafiłam skupić się na pracy. Co kilka minut sprawdzałam wiadomości, żeby się upewnić. Że jednak. Że naprawdę. Że nastąpił pierwszy z wielu końców świata. Ktoś zadzwonił z pytaniem, czy nie udzieliłabym krótkiego wywiadu na temat wyborów. Ekipa telewizyjna z Polski nie mogła znaleźć na ulicach Greenpointu nikogo, kto nie głosowałby na Trumpa. No ale przecież chyba nie cała Polonia jest republikańska? zapytała dziennikarka. Wyczułam w jej głosie niepewność. – Zna pani kogoś, kto wspiera demokratów? Czy ja znam kogoś, kto wspiera demokratów? Wszyscy moi przyjaciele i znajomi wspierają demokratów! Każda osoba, którą cenię, szanuję i darzę sympatią, pała wzgardą i niechęcią do Donalda Trumpa. Oczywiście, są – nieliczne wyjątki – szczególnie wśród osób starszych, ale śmiało mogłabym zaryzykować twierdzenie, że 99% Polaków z Nowego Jorku, z którymi weszłam w bliższą interakcję podczas – trwającego kilkanaście lat – uchodźstwa, to osoby o poglądach liberalnych. Owszem, zdarzały się nieprzyjemne odkrycia, gdy np. podczas dyskusji o filmie Pawlikowskiego wypełznął skrywany głęboko, przekazywany z pokolenia na pokolenie, antysemityzm. Albo niepewny własnej orientacji seksualnej kolega okazywał się straszliwym homofobem, ale większość z szerokiego grona znajomych, wierzy w katastrofę klimatyczną, wspiera mniejszości, uważa, że najbogatsi powinni płacić wysokie podatki, a prezydentem zostać osoba, której zasób słów nie ogranicza się do kilku przymiotników („beautiful”, „tremendous”, „stupid”), wierzy w naukę i ma kryształową biografię, a przynajmniej nie utytłaną w afery, bankructwa i niezliczone szemrane interesy. Dlatego tak trudno zaakceptować wynik wyborów. Zrozumieć drugą stronę, z którą – jak się wydaje – nie ma ani jednego punktu, w którym można byłoby się spotkać. Hutu i Tutsi. Oto kim jesteśmy.
Dzień miał się ku końcowi. Ciągle mżyło. I wzmógł się wiatr. Pani z telewizji nie zdążyła przyjechać na Manhattan i zapytać o powody, dla których wybór biznesmena na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych to nienajlepszy pomysł. Byłam trochę rozczarowana, bo przygotowałam błyskotliwą wypowiedź, którą kilkakrotnie powtórzyłam przed lustrem. W drodze powrotnej współpasażerowie linii M nadal wydawali się być przygaszeni. O tej porze wagon zwykle tętnił rozmową, ale tamtego wieczoru panował nastrój żałoby. Za oknem wypruwał żyły listopad. Przed domem wdepnęłam w kałużę liści. Pamiętam, że marzyłam o wielkim kocu, którym mogłabym przykryć to miasto, kraj, rok, epokę. Zapaść w letarg i obudzić się, kiedy już wszystko wróci na miejsce.
Nazajutrz w serwisie informacyjnym obejrzałam relację z Nowego Jorku. Na żółtym pasku pojawił się napis: cała Polonia głosuje na Trumpa.

Żyjesz w tęczowej bańce – zarzucił mi nieznajomy z internetu. Jesteś lewacką szmatą – dopisał inny. Media społecznościowe na coś się przydają. Łatwo można namierzyć pałających nienawiścią i wyrwać. Jak chwasty. A potem uwierzyć. W nowy, lepszy świat. W którym nie ma miejsca na populistyczne stęki. Teorie spiskowe. I opluwanie mniejszości seksualnych. Przez cztery lata łudzić się, że przyzwoitość wygra, że społeczeństwo się obudzi i wystawi słony rachunek.

Jest środa. 4 listopada. Godzina 10 rano. Trwa liczenie głosów. Wahadło wychyla się raz w jedną, raz w drugą stronę. Wczorajsze prognozy są już nieaktualne. Spływają komentarze. Opinie ekspertów. Jedni ogłaszają zwycięstwo. Inni czekają. Korespondenci odmieniają słowo „demokracja” przez wszystkie przypadki. Nowy Jork wstrzymuje oddech. Prawie słychać przyspieszone tętno. Dzień jest piękny. Słoneczny. Niebo ma kolor farbki plakatowej. Cokolwiek się wydarzy, przetrwamy – pociesza przyjaciółka. Nie ma innego wyjścia.

mam cichą nadzieję, że tym razem wahadło, już nie tylko Ameryki, ale i całego Świata, odchyla się z powrotem w dobrym kierunku i wracamy na właściwą drogę … 🙂
oby!