szliśmy przez łąkę dzień miał się ku końcowi
i ziemia drżała pod ciężarem lata
byliśmy na zmianę bliscy i nieznani
jak nigdy dotąd
przez chwilę patrzył na nas szary zając
a kiedy zniknął w poruszonym zbożu
zabrał ze sobą co widział cokolwiek to było
suchy dym ognisk grząską zieleń stawu
i nas jeśli ważni byliśmy choć tyle
co mgły na polu
może już w jego oczach zatarł się ten obraz
letnie popołudnie dwoje ludzi zboże
a może będziemy przez wieczność przecinać tę łąkę
i nic się na podwójnym portrecie nie zmieni
[…]
Joanna Wajs
Dzień miał się ku końcowi. Szliśmy w stronę oceanu. Na horyzoncie majaczyły latarnie morskie. Jak białe fragmenty wytrawionego przez słońce szkieletu wieloryba. Wyrastały z rudych traw. Znaczyły drogę. Słychać było nawoływanie dzikiego ptactwa. Gadanie wody. Kipiącą życiem łąkę. Mijaliśmy domy, w których nikt nie mieszkał. Majestatyczne rezydencje. Wygolone do skóry trawniki. Bujane fotele przykryte białym płótnem. Byliśmy intruzami. Uzbrojonymi w lufę aparatu. Świadomie wtargnęliśmy na teren prywatny. Bo- jak powiedziała zapytana o drogę kobieta z psem- Fenwick jest dobrem wspólnym. Nikt nas nie zatrzymał. Nikt nas nie pozdrowił. Nieliczni mijani ludzie wydawali się nas nie zauważać. Skupieni na tym, by celnie uderzyć i trafić do wybranego dołka. Poza grającymi w golfa nie było prawie nikogo. Tylko monumentalne drzewa. I architektura powściągniętego przepychu.
Przez dziurę w płocie weszliśmy na posesję Lynde Point House. Domek latarnika zamknięty na cztery spusty. Wieża z łuszczącą się farbą. Opuszczony garaż. Za ogrodzeniem prywatne plaże. I druga latarenka: Saybrook Breakwater Light. Na falochronie mężczyzna z małym chłopcem łowiący ryby. Pora wracać.
Nazajutrz odwiedzamy okoliczne farmy. Zrywamy ciężkie od słońca brzoskwinie. Brodzimy w polach słoneczników. Wyżeramy miód z pasieki. Z niezmienną fascynacją przyglądam się światu za miedzą. Wystarczą dwie godziny, by wywietrzyć fetor, zostawić za sobą rozkładające się zwłoki miasta poupychane w czarne worki i wystawione na ulicę.
W sobotę wybieramy się w podróż koleją parową. The Essex Steam Train ma w ofercie godzinną przejażdżkę. Można wykupić kolację w wagonie restauracyjnym, a w sezonie skorzystać z oferty specjalnej (North Pole Express, Santa Special, Pumpkin Patch i wiele innych). Dla chętnych w pakiecie rejs statkiem.
Drewniane ławy. Na ścianie ostrzeżenie o sadzy, która może zniszczyć ubranie. I żeby się nie wychylać. Konduktor w stroju z epoki proponuje zimne napoje. W głośnikach jazz. Starszy pan z siwą brodą ściąga czapkę i daje znak do odjazdu. Para buch! Koła w ruch!
Podziwiam widoki. Czaple na drzewach. Żaglówki w porcie. Przycupnięte na skraju lasu domki. Malownicze rozlewiska Connecticut River. Próbuję nie myśleć o śladzie węglowym, który po sobie zostawiamy. Raczej o pasażerach, którzy przed stu laty podróżowali w kotlinie Nowej Anglii. Koronkowych rękawiczkach, parasolkach, dwuczęściowych garniturach i całej reszcie. Być może to ich spadkobiercy dzisiaj kupują na własność plaże, latarnie morskie, pola, łąki i lasy. Stawiając coraz wyższe mury. Zamiast- jak mawia buddyjska mądrość- budować dłuższe stoły. Nierówności społeczne nieodmiennie napawają mnie dojmującym smutkiem.
Do portu w Mystic włamujemy się przez przypadek. Zostawiamy auto na bocznym parkingu i wchodzimy w sam środek wystawy sprzętu marynistycznego. Buchają silniki parowe. Połyskują w kroplach deszczu używane silniki do motorówek. Chowamy się w domku ostrygowym. Zaglądamy do drukarni, sklepiku kolonialnego i browaru. W odrestaurowanych budynkach niewielkiego miasteczka można oglądać artefakty przeszłości i porozmawiać z kustoszami. Dzieci uczą się jak wytapiać świece, wiązać liny, dorośli przyglądają się konstruowaniu drewnianych kadłubów.
Lawirujemy między kałużami. Świeci słońce i jednocześnie pada deszcz. Wypatrujemy tęczy na niebie, ale pojawia się tylko nad głową starego bosmana. Siwobrody mężczyzna siedzi na ławce z ogromnym parasolem w kolorach, o które w innym kraju ludzie walczą na ulicy.
Kiedy przestaje padać jedziemy na Rhode Island sprawdzić, czy wody Atlantyku mają tu inny odcień niż u nas. Rzeczywiście, toń wydaje się bardziej turkusowa. A piasek ma grubsze ziarna i ciemniejszy kolor. Dzień ma się ku końcowi. Nad spokojną tonią unosi się mgła. Idziemy po śladach pary młodych ludzi. Dziewczyna w bikini ma długie, zgrabne nogi i ani śladu fizycznej erozji. Chłopiec głośno opowiada, gestykuluje, wymachuje dżinsową kurtką. Wypadają klucze. Które zabieram po drodze. Nieświadomy straty, speszony- podziękuje. A potem złapie dziewczynę za rękę. I znikną za linią drzew. A może przez wieczność będą przecinać tę drogę. I nic się na podwójnym portrecie nie zmieni.



































