Miasto jest puste. Chodniki krzywe. Zaparkowane auta po obu stronach ulicy. Sznur samochodów. Bez początku i końca. Paciorki różańca. Tylko nikt się nie modli. O ratunek dla zatrutego spalinami świata. Nie odlicza mantr. To raczej powróz krępujący ruchy. Zatykające arterie ulic złogi, które tamują przepływ zdrowej krwi. Stoją gęsto. Jeden za drugim. W tej okolicy trudno o miejsce do parkowania. Znalezienie pięciu metrów wolnej przestrzeni rozpatrywane jest w kategoriach cudu. O tym się rozmawia. Nieustannie. Drży, że nie będzie gdzie zostawić auta. I ekscytuje, że było miejsce pod-samym-domem. Nie uwierzysz. Ktoś akurat wyjeżdżał. Co za szczęście. Otwórzmy szampana.
Gdy byliśmy dziećmi grało się na ulicy w dwa ognie. Skakało w gumę. Na boisku między blokami toczyło się życie. Można było przysiąść na drewnianych ławeczkach i obserwować chłopców uganiających się za piłką. Zimą plac zamieniał się w lodowisko. Godzinami jeździliśmy na łyżwach. Okrążenie za okrążeniem. Pijani od mroźnego powietrza. W pędzie. Amoku. Dzisiaj stoją tam samochody. Kolejne miejsce na mapie dzieciństwa wylane betonem.

[…]
ojciec narąbał drewna na wiele zim, ale
zim będzie więcej i więcej,
a dzisiaj jeszcze palę
ojca drewnem
[…]
wieszam na bramie żałobną biało-czarną kartkę,
młotkiem wbijam pinezki,
nierówno, chyba nierówno
jak zawsze nieidealnie
[…]
żadnych widm, żadnych straszeń,
pusto, te miejsca świecą
[…]
a jak się stuknie w google maps
w moje miasteczko i moją ulicę,
w mój dom rodzinny, ojciec nadal
tam siedzi na balkonie, patrzy*

Chodzę po ulicach mojego miasta. Zaglądam w okna. Staję naprzeciwko drzwi. Ale nie mogę ich otworzyć. Kursor przesuwa się. Obraz rozmazuje. Wejście na klatkę schodową wygląda inaczej niż zapamiętałam. Nie ma ławeczki. Ani krzaków, w gęstwinie których szukaliśmy dwuzłotówek, albo kluczy do domu wyrzucanych z okna na czwartym piętrze. Są puste miejsca. Wyżarta słońcem trawa. A wszystko pomniejszone, skurczone. Obce.
Ile razy wyobrażałam sobie powrót do domu? Schody. Półpiętra. Skrzynkę na listy. Wycieraczkę. Że zapukam. I będę nasłuchiwać kroków, szelestów. I nie odpowiem na pytanie: kto tam. Schowam się, żeby przez judasza nie mogło dostrzec ojcowskie oko. Że oto wróciła. Córka marnotrawna. Z wieloletniej tułaczki. Wygnania. Uchodźstwa. I kiedy uchyli się portal do przeszłości, wszystko wróci na swoje miejsce. Zasklepią się rany. Będę znowu kompletna. Cała.
Nie zdążyłam.
Już zawsze będę chodzić z dziurą. W sercu.

Odkąd umarł, fotografia na ścianie co rusz zmienia położenie. Ojciec się przekręcił – mówię. I nagle wybucham niekontrolowanym śmiechem. Za który w myślach się ganię. Ale nie mogę przestać. Śmieję się długo. Histerycznie. Doceniłby czarny humor – pociesza K., kiedy poprawiam ramkę. I nagle przypomina mi się rada, jakiej ojciec udzielił mi przed laty, z zakresu szeroko pojętej sztuki wystawienniczej: najlepsza jest guma do żucia.
Kiedy ponownie próbuję umocować fotografię widzę wyraźnie: mamy taki sam kształt dłoni. Odziedziczyłam nawet niewielki guzek w okolicy prawego nadgarstka, który pojawia się gdy przeciążam rękę. Niedawno odkryłam jego nazwę: ganglion. Teraz też delikatnie wystaje. Podskórna wyspa pamięci.
Myślę o dłoniach ojca. Przypominam sobie, jak wprawnym ruchem stawiał idealne litery. Niemal słyszę skrzypienie flamastra dotykającego arkusza brystolu i czuję zapach farby olejnej. Ostatni raz widziałam je na czarno-białej fotografii. Złożone na piersi. Martwe.
Przed pójściem spać jeszcze raz zaglądam do słownika. Natrafiam na termin: ganglion sympathicum. Inaczej:
zwój współczulny.

*Marcin Świetlicki, Pięć wierszy o ojcu, z tomiku Delta Dietla, EMG 2015.
Wera, łącze się z Tobą w tych rozmyslaniach. Nic się nie zmieniło, choć juz ponad 7mcy minęło. Dziś pierwsze takie zimno, pale od rana ojca drewnem. A on siedzi w fotelu moich mysli, albo na tarasie patrzy na magnolie wiosna. Buźki
dzięki kochana! odezwij się proszę na priv. tyle lat minęło … ściskam!
Piękne, smutne, melancholijne. Odnajduję tu siebie, w tych fragmentach.
dzięki! pozdrawiam!