stany wewnętrzne

Menu
  • TEKST
  • FOTOGRAFIA
  • O AUTORCE
Menu

Inferno

Posted on July 26, 2019July 29, 2019 by Weronika Kwiatkowska

W połowie lipca liście okazują
pewne zmęczenie. Widzisz? To ludzka rzecz-
chorować ukradkiem. Nie, nic się nie dzieje
we mnie
błyskawicznie.

Ale przecież się staje. Rosną we mnie głosy
i mnóstwo rzeczy umiera. Wchłaniamy
się nawzajem i tak jest dobrze,

choć zawsze mogłoby być lepiej.
Już jestem duża, coraz więcej mam
odwagi, by błądzić, by po omacku, tam.*

 

Grzęznę w lipcowym powietrzu. Przywiera do skóry jak folia spożywcza. Dławi. Chowam się za okularami. Za białym płótnem. Lnem. Ścianą klimatyzowanego powietrza. Pod wodą. Nowojorskie inferno. Rozgrzany beton. Puste ulice. Cisza. Przed niemogącą się urodzić. Burzą.

Życie jest gdzie indziej. Życie jest w internecie. Na portalach społecznościowych. Instagramie. Whatsappie. Można przewijać palcem. Zaglądać w cudze okna. Wystawiać własne. Dekoracje. Witryny. Gabloty. Można prowadzić długie rozmowy. Niekończące się dyskusje. Wyrażać opinie. Klaskać. Besztać. Podpisywać petycje. Wpłacać pieniądze na szczytny cel. Robić rewolucje. Zaczynać wojny.

Można paść ofiarą mody. Albo rosyjskich służb specjalnych. Albo jedno i drugie. Kiedy przy pomocy niewinnej aplikacji oglądamy swoje twarze z przyszłości. Poorane zmarszczkami czoła. Opadające powieki. Zapadnięte usta. Czy tak będziemy wyglądać za czterdzieści lat? A może nas nie będzie. Ani świata. Prognozy nie są optymistyczne. Może dlatego czas przyszły niedokonany zamiast trwogi wzbudza ckliwość. Przyglądam się obliczu wygenerowanej cyfrowo staruszki, która ma moje oczy i nie czuję strachu. Ani smutku. Raczej ciekawość. I niedowierzanie. Bo przecież, jak pisał Konwicki, nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy w to, że kiedyś będzie stary.

Dwa dni później wybija polskie szambo. Czytam relację Jacka Dehnela z Marszu Równości w Białymstoku. Tłum kipiący nienawiścią atakuje uczestników pokojowego zgromadzenia. Lecą kamienie, kostka brukowa, zgniłe jajka, petardy, butelki z wodą i moczem. Wśród osób usiłujących zablokować marsz mężczyzna, który staje naprzeciwko ochraniającej pochód policji z malutkim dzieckiem w wózku. Żywa tarcza. Troglodyci w koszulkach z napisem „Armia Boga”, wszystkimi wyklętymi, husarią i kotwicą, skandują „wy-pier-da-lać” i „pedały do gazu”. „Przed placem widzimy, jak dziesięć metrów dalej bojówki rzucają się na ludzi; wielki facet w czerwonej kominiarce zakrywającej całą głowę kopie z obrotu kolejne osoby, w tym kilkunastoletnie dziewczyny. Część się rozbiega, lecą kolejni rycerze, napakowani, z wściekłymi twarzami. Ukrywamy się w aptece: personel przestraszony, jakaś przerażona, dziesięcioletnia może dziewczynka z matką (nie szły chyba nawet na paradę, po prostu tu trafiły), która błaga: „Mamo, zrób coś, zabierz mnie stąd, ja się boję”; za chwilę wpada roztrzęsiona nastolatka, na ramionach wiszą jej strzępy oderwanej torby; próbuje skontaktować się ze swoim przyjacielem, Kornelem, z którym szła, ale na Kornela znów się rzucili i tracą ze sobą kontakt. Próbuję ją uspokajać, zapinam szelkę od ogrodniczek, upewniamy się, że nie przepadły jej rzeczy, bo pozbierała je z oderwanej torby do plecaka”- pisze Dehnel. „[…] Tu są niemal sami mężczyźni: kibole starzy i młodzi, jedni w faszolskich strojach, inni to czyiś stryjkowie i dziadkowie: z siatką w ręku, z obwisłymi policzkami, z pożyczkami na łysinach, spracowani, w rozdeptanych butach, z plamami potu pod pachami. Zwykli, zupełnie zwykli ludzie, pan Staszek z działki, pan Włodek, który kupuje w tym samym sklepie, pan Ryszard spod szóstki. Tyle, że z tymi porozciąganymi maskami zamiast twarzy, pozmienianymi w jakiś koszmarny sposób; z oczami nabiegłymi krwią, ze schrypłymi głosami. I kurwy, i dupy, i pedały – żadnego wykropkowywania tych słów, niech tu leżą i kłują w oczy. Że te różańce, że te krzyże, te trzymane wysoko ikony z obliczem Jezusa są utytłane w brudzie, przemieszane z najgorszymi słowami, z językowymi ekskrementami, że to dopiero jest prawdziwa profanacja, o której żaden biskup się nie zająknie”.

Wstydzę się za mój kraj. Za ludzi, którzy pod religijnymi sztandarami dopuszczają się aktównienawiści. A gazety drukują homofobiczne naklejki, które jednoznacznie kojarzą się z napisami z lat trzydziestych „Strefa wolna od Żydów”. Dzisiaj wrogiem są osoby LGBTQ+. Tylko, że nie ma okupantów w mundurach, na których będzie można zwalić winę, kiedy już dojdzie do pogromów. Że za mocno? Raczej: za późno.

Myślę o moich homoseksualnych przyjaciołach. I o tym, że żyjąc w Nowym Jorku nie muszą się martwić, że zostaną zaatakowani na ulicy, tylko dlatego, że noszą tęczowe skarpetki. Albo trzymają się z partnerem za rękę. I o mieszkańcach kraju nad Wisłą, szczególnie tych najmłodszych, którzy słysząc zewsząd o dewiacji i zboczeniach, czują się wyobcowani, zastraszeni, upokorzeni. Czy będą mieli odwagę stawić czoło tępej agresji? Zawalczyć o swoje prawo do szczęścia? Żyć pod tęczową, a nie brunatną flagą? I czy my, nie należący do żadnej mniejszości, będziemy mieli odwagę ich wspierać? Pamiętając, że obojętność, brak reakcji, jest równoznaczne ze staniem po stronie agresora. Nie ofiary.

 

*Anna Podczaszy, Mnóstwo.

Leave a Reply Cancel reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

©2021 stany wewnętrzne | Theme by SuperbThemes