
Coś spada z łoskotem. Słyszę jęk. I przeciągłe wycie. Zrywam się z łóżka. W przedpokoju kot siedzi nad zwłokami ogromnego szczura. A może to gołąb. Albo inne zwierzę. W ciemności słabo widać. Upolowane na ogródku. Przytargane do domu. Rozwłóczone po mieszkaniu. W kałuży krwi. Cofam się do sypialni. I z krzykiem budzę K. Trup pod szafką z butami! – wołam. Rzeź niewiniątek! Ratuj!– błagam. Przed oczami mam pół-żywego gryzonia, który próbuje dowlec się w bezpieczne miejsce. Widzę, jak chowa się pod łóżko, zostawiając na podłodze brunatną plamę. Albo ptaka z przetrąconym skrzydłem, w przedśmiertnych drgawkach, który ostatkiem sił walczy, by wyrwać się ze szponów kostuchy. A może to coś większego od kota? Może przez otwarte okno wpadł do mieszkania opos albo szop pracz? Mijają sekundy. Wszystkie możliwe scenariusze wyświetlają się na włączonym przewijaniu. Jestem dygotem. Paniką. I wstrętem. Obserwuję jak K. dźwiga się z pościeli. Jeszcze nie całkiem przytomny idzie do przedpokoju. Zapala światło. I mówi sennym, prawie romantycznym głosem: to parasol.
Wychylam się zza pleców i widzę Cecyla szturchającego łapką kawałek materiału wykończony rzepem. Wszystkie klocki wskakują na swoje miejsce. Parasol stał oparty o ścianę w szczelinie między szafkami. Kot zapolował na tasiemkę. Parasol runął na podłogę. I w słabym świetle mrugającej leniwym okiem lampki, przeobraził się w konające zwierzę.
A może to był tylko zły sen?

Wstaję niewyspana. Niedoszły zabójca śpi zwinięty w kulkę w miejscu wyobrażonej zbrodni. Za oknem ptasi rwetes. Z ulgą myślę, że minionej nocy nie stracił życia żaden latający. Chłodne powietrze wypełnia pokój. Na parapecie kwitnie lawenda. Lobelia. I bazylia. Po kilku miesiącach izolacji, 75- letnia Mara- właścicielka budynku, wróciła na swoje włości. Odkąd mąż zachorował na Alzheimera, w pracach ogrodniczych pomaga jej dorosły wnuk. Podglądałam wczoraj jak energicznie wbija metalowe tyczki w ziemię. Przyjmując w milczeniu niekończące się uwagi zrzędliwej staruszki. Pomidory. Ogórki. Papryka. Sałata- mówi Mara, z dumą. Że udało się wypełnić coroczny obowiązek. I mimo szalejącej pandemii, będą zbiory.
Po południu idę na spacer z Andrzejem Bobkowskim. To mój codzienny rytuał. Słucham „Szkiców piórkiem”. Siedemnaście odcinków. Każdy trwa godzinę. Akurat tyle, by wyrobić dzienną normę kroków. Zakładam słuchawki i dokonuje się cudowne przemienienie. Zamiast koślawych chodników Ridgewood- szosy i dróżki południowej Francji, które autor przemierza na rowerze.
„Słońce, oślepiające słońce. W dole wije się Garonna. Wdycham zapach rozgrzanych łąk i przymykam oczy, bo wypolerowany asfalt lśni jak lustro. Denerwują mnie miasta. Mijam je szybko i z ulgą oddycham przy wyjeździe. Wspaniałe, zwierzęce uczucie rozkoszy […]. Wracam o zmroku, jadąc wśród winnic. Winogrona już dojrzewają. Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców. […] Niebo już pociemniało i tylko nad górami, w stronę słońca, było jeszcze popielato-błękitne. Wiał wiatr. Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem, a po brodzie ciekł mi purpurowy sok zerwanych z krzaka winogron. Znowu nic nie myślałem – jadłem winogrona. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich porów i pomieszać się z sokiem winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie. To było wspaniałe.”- czyta pieszczącym bębenki głosem Adam Ferency. I nagle wszystko nabiera wyraźniejszych kształtów. I zapachów. Chce się żyć.
Ale „arcydzieło polskiej diarystyki” to nie tylko porywający dziennik podróży z południa Francji do Paryża, pod okupacją niemiecką. O jego wybitności świadczą komentarze do sytuacji politycznej, przenikliwe refleksje dotyczące kultury europejskiej, rozważania filozoficzne, ujmujący dowcip i erudycja. Zaskakuje – a może nawet trochę zawstydza- dojrzałość i rozległa wiedza Bobkowskiego. Trudno uwierzyć, że pisał to 26-latek.
„[…] nie widzę powodu, dlaczego Polska i dlaczego wszystko ”dla Polski”. To, że się urodziłem Polakiem, jest takim samym przypadkiem, jak to, że należę do pewnej warstwy społecznej, a nie do innej, że jestem biały, a nie czarny. Warstwa społeczna, kolor skóry – to są przesądy i można na nie gwizdać, a ojczyzna, to koniecznie coś świętego. Dlaczego? Nacjonalizm stał się też religią, i czym bardziej tępy, czym bardziej ślepy, tym bardziej godny poszanowania”- notował.
Fragmenty, w których opisuje popołudniowe herbatki u francuskich matron, zadęcie tzw. wyższych sfer, nabzdyczenie polonijnych elit- genialne. Trzeźwość spojrzenia, dystans, humor… to wszystko sprawia, że proza Bobkowskiego zupełnie pozbawiona jest patyny. A gwałtowna radość życia – pomimo wojny, głodu, braku pieniędzy- staje się zaraźliwa. I świetnie konweniuje z atmosferą post-pandemicznej rzeczywistości zanurzonej w majestacie czerwcowych popołudni.
A słońce to pies?
A zielone drzewo to takie nic?
A mruczący kot na kolanach to nie warte życia?
Tak.

