Cony Island
Cmentarzysko radości. W zardzewiałych krzesełkach
karuzeli krążymy z ponurymi minami,
topiąc wzrok w oceanie z glutenu i aspartamu,
marząc o tym, by łańcuch się zerwał. I tylko wtedy
potrafimy zakochać się w pisku wybrakowanych
łożysk, zębatych kół i dziewcząt z naturalnych tworzyw,
które wciąż gdzieś tam są, wystarczy je wyłowić
z sieci na wędkę.*
Jeśli lunapark to tylko po sezonie. W majestacie atrofii. Apatii. Melanchujni. Przepalone żarówki w neonach. Zwichnięte szyldy. Zardzewiałe łańcuchy, na których huśtają się nieczynne wagoniki kolejek. Łopocząca na wietrze biała plastykowa torba; flaga obwieszczająca ostateczną kapitulację. Wytrawione słońcem drewno promenady. Starzec na ławce trzymający w pożółkłych palcach papierosa. Ptaki kołujące nad śmietnikiem. Słony zapach oceanu. Wtedy można dostrzec niełatwe piękno Coney Island, o którym pisała Patti Smith. Jego szorstką niewinność.
„To było nasze miejsce: wyblakłe arkady, odrapane szyldy z dawnych dni, wata cukrowa, laleczki na kiju, ubrane w pióra i błyszczące cylindry. Przespacerowaliśmy się po ostatnich gabinetach osobliwości. Blichtr już się ulotnił, chociaż ciągle zachwalano cuda w rodzaju chłopca o twarzy osła, mężczyzny- aligatora, trójnożnej dziewczyny. […] Starszy mężczyzna z aparatem skrzynkowym zrobił nam zdjęcia. Musieliśmy czekać godzinę na ich wywołanie, więc poszliśmy na koniec mola, gdzie stała rudera zwana kafejką Nathana, w której serwowano kawę i gorącą czekoladę. Na ścianie za kasą wisiały obrazki z Jezusem, prezydentem Kennedym i kosmonautami. […] Najczęściej pieniędzy starczało nam tylko na hot doga i colę. On zjadał większą część parówki, a ja prawie całą kapustę. Ale tego dnia mieliśmy pieniądze dla dwojga. Poszliśmy na plażę, żeby przywitać się z oceanem, a ja zaśpiewałam Coney Island Baby The Excellents. Robert zapisał nasze imiona na piasku. Tego dnia byliśmy sobą, wolni od trosk. Mieliśmy wielkie szczęście, że ta ulotna chwila została uwieczniona przez aparat skrzynkowy. Bo to zdjęcie okazało się naszym pierwszym prawdziwym nowojorskim portretem. Oto, kim byliśmy.”- pisała artystka w biograficznej książce „Just Kids”. Ze zdjęcia spogląda dwoje dzieciaków. Patti na biało, w chustce przewiązanej na czole, patrzy prosto w obiektyw. Kapelusz Roberta spada na prawe oko. Spod siatkowego podkoszulka wychyna szczupły tors. W kieszeni papierosy. Szeroki pasek z dużą klamrą. W lewej ręce worek. Obejmuje dziewczynę ramieniem.
To zdjęcie było zrobione w 1969 roku. Minęło pół wieku. Zmieniło się wszystko. I nie zmieniło się nic. Coney Island istnieje poza czasem. Przeobraża się. Odpycha. Przyciąga. Ale nadal trwa. W postanowieniu, że pokaże nam wszystko to, co chcemy i czego nie chcemy, zobaczyć. „To Coney Island! Plac zabaw świata! Sodoma nad morzem! Elektryczny eden! Raj dla biedaków! […] Jest wszystkim tym, co wulgarne, kiczowate, podniecające, podświadome. To światowy rezerwuar marzeń i lęków. Kto nie widział Coney Island- nie poznał samego siebie!”**
*
Jest sobota. I jest gorąco. Szeroką promenadą przechadzają się matki z dziećmi, brzuchaci mężczyźni bez koszulek, dziewczyny w strojach kąpielowych. Przed wejściem do Aquarium kolejka. Grupa chłopców na deskorolkach. Otyła kobieta popycha przed sobą chodzik. Towarzyszy jej młodziutka Hinduska. Na ławce zmęczona syrenka zdejmuje różową perukę i poprawia srebrzysty ogon. Z daleka słychać głośną muzykę. Oklaski. Werble. Zwykle unikamy tłumów. Wkładamy mnóstwo czasu i energii by się odseparować. Wyzwolić z człowieka w masie. Produkującego śmieci i hałas. Anektującego najmniejszy skrawek przestrzeni. Potrafimy pokonać dziesiątki kilometrów by znaleźć trochę ciszy. Zrzucić betonowy gorset miasta. Uciec od napierającej tłuszczy. Wrzasku. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj rzucamy się na główkę. W sam środek chaosu. Nurkujemy w falujący tłum, przeciskamy by stanąć przy barierkach. I oglądać. The 37th Annual Mermaid Parade.
„Pierwsza Parada Syrenek odbyła się w 1982 roku. Trzysta osób szło do rytmu wygrywanego przez orkiestrę dętą z Filadelfii. Muzykom brakowało zębów, które stracili w bójkach, i nie lubili gejów, ale byli tam i zgodzili się przebrać za ryby. […] Od rana panuje poruszenie. Ogony zaczepiają się jeden o drugi, harpuny zawadzają o włosy, ze spoconych biustów zsuwają się muszelki. Od wolontariuszy trzeba pobrać opaski na ręce, wodę, numer startowy i instrukcje.”- pisze Karolina Sulej w książce „Wszyscy jesteśmy dziwni”. „Dzisiaj przebranie za rybę nie wystarcza. To musi być ryba, która udaje Elvisa. Albo ryba, która broni lasów deszczowych”.
Ciała. Młode. Pomarszczone. Smukłe. Otyłe. Białe. Czarne. Pomalowane złotą farbką. Posypane obficie brokatem. Nagie. Półnagie. W ekstatycznym tańcu. Lśniące od potu. Spalone słońcem. Akwamaryna. Ametyst. Cyklamen. Fuksja. Syrenki mają ogromne peruki. Korony z muszelek. Wysadzane kamieniami staniki. Dziewczyna przebrana za ogromnego czerwonego homara idziew parze z mężczyzną, który ma na sobie – powiększoną do imponujących rozmiarów- kostkę masła. Jest Neptun z fantazyjnie zakręcona grzywką. Morski stwór w zielonej peruce. Adonis na niebotycznych szpilkach. Bogini Shiva o sześciu ramionach. Trump w więziennym pasiaku z hasłem „Catch of the Day” i kulą przytroczoną do nogi. Smukła, o mlecznej skórze bogini w koronie i peruce z pereł wygląda zjawiskowo. Nie brakuje osób na wózkach inwalidzkich, rowerach, rikszach i innych pojazdach. W paradzie idą starcy, dzieci i zwierzęta. Orkiestry, grupy taneczne, stowarzyszenia, szkoły. Trudno nadążyć za dziką karawaną. Migają nagie pośladki, opalizujące płetwy, złote peleryny, lateksowe kąpielówki. „W byciu syreną”- jak mówi jedna z bohaterek reportaży Sulej- chodzi o to, żeby pokazać siebie i nikogo nie oceniać. Nie wierzę, że ci ludzie w garniturach, jadący codziennie metrem do pracy, są tacy, na jakich wyglądają”.
W przeciwieństwie do większości parad, ta nie ma żadnego religijnego, etnicznego ani komercyjnego zabarwienia. To wielkie nowojorskie święto wymyślone przez artystów, amerykańska wersja obchodów letniego przesilenia, mająca korzenie w rytuałach teatru ulicznego starożytnej Grecji i Rzymu- piszą organizatorzy wydarzenia.
Ze smutkiem myślę, że podobna parada nie mogłaby się odbyć na ulicach dzisiejszej Polski. Gdzie neonaziści atakują dzieci rysujące na chodnikach tęcze, ksiądz publicznie wyszydza chłopca, który marzy o rzucaniu płatków podczas procesji Bożego Ciała, a osoby LGBT boją się wychodzić z domu. Inność drażni jednakowość– pisał przed laty Stachura. Jeszcze chwila, a ze wszystkich kolorów zostanie nam tylko brunatny.
*Tomasz Dąbrowski, Coney Island.
**Karolina Sulej, Wszyscy jesteśmy inni. Opowieści z Coney Island.
foto: Weronika Kwiatkowska