A to są nasze ulice*. Tutaj wiedliśmy imigranckie życie. Uczyliśmy się nowych słów. I znaczeń. Kupowaliśmy polskie bułki od Pakistańczyka. I chleb. Kiedy pierwszy raz na półkach pojawiły się produkty z wielkopolskiej mleczarni cieszyliśmy się jak na Boże Narodzenie. Rozczuleni etykietami, na których widniały nazwy miasteczek oddalonych o kilka, kilkanaście kilometrów od Domu, doświadczaliśmy proustowskich wzmożeń. Mrożona czarna porzeczka. Twaróg ze Strzałkowa. Piwo z poznańskiego browaru. Objawienia na rogu Forest i 69-tej.
Tam dalej jest pralnia. Przez lata zmieniali się właściciele. Ale kobiety za ladą miały taki sam wyraz twarzy. Obrażony. Niechętnie odpowiadały dzień dobry. Wpatrzone w telewizor zawieszony pod sufitem, z którego nieustannie dobiegał jazgot w dialekcie kantońskim albo mandaryńskim. W szufladki pralki wrzucaliśmy drobne. Lata spędzone na obczyźnie można by odliczać ilością kresek w metalowym podajniku na ćwierćdolarówki. Na początku wystarczyły cztery monety. Dziś sześć, siedem i więcej.

Dwa bloki dalej stacja metra. Schody po których codziennie. Zawsze w biegu. Ze słowem na końcu języka. Jak wrzód. Droga do pracy. W pociągu linii M. Kolebiącym się na wiecznie remontowanym moście. Niebieskie ławy z włókna szklanego. Brudne szyby. Za którymi wyrastało Miasto. Najpierw niewysokie, koślawe czynszówki dolnego Queensu. Potem Brooklyn i coraz wyższe okna nowo postawionych apartamentowców. Ogródki na dachach. Murale na ścianach. Kwiaty na parapetach. Porzucone pospiesznie kokony pościeli. W cudzych łóżkach. Życiach.
W końcu Manhattan. Szerokie wody East River. I panorama miasta. Cholerny landszaft, który nie przestawał zdumiewać. Potęgą. Skalą. Rozmachem. Z perspektywy ulicy, oplutych chodników, czarnych worków z gnijącymi odpadkami i kalekich szyldów sklepików pamiętających lata sześćdziesiąte, trudno to było zobaczyć. Ale z góry Miasto wyglądało jak wyobrażenie o sobie samym. Pocztówka z wakacji życia. Scenografia do filmu. Z happy endem. Imponujące. Triumfalne. Niemożliwe.
Teraz jesteśmy na stacji Bowery. Ciemno. Wilgotno. Wieczorami po platformie biegały szczury. Zawsze w parze. Nie bały się ludzi. Były u siebie. Odkąd zamknięto nowojorskie wesołe miasteczko, pogaszono światła w kawiarniach, restauracjach, milionach barów, jadłodajni, kiosków i bud z żarciem, armie gryzoni wyruszyły na wojnę. Walczą o terytorium. O dostęp do wody i pożywienia. Najsłabsi odpadną z wyścigu. Młode i chore zostaną pożarte przez pobratymców. A kiedy ostatni śmieć zostanie zamieniony na energię, opuszczą kanały i przyjdą do naszych domów.

Tutaj na rogu kupowałam gorące bajgle (pumpernickel everything) zanim świat zaczął myć ręce i zakrywać twarze. Staruszek w deli witał mnie jak starą znajomą. Dawał zniżki na wodę. A gdy brakowało mi czasem kilku centów, machał ręką zamiast wydawać resztę z dwudziestodolarowego banknotu. Co nie podobało się córce, grubawej Azjatce o wąskich ustach, która siedziała na zapleczu. Chłopcy z La Mela i Da Nico znali moje imię. Właściciel kramu z pamiątkami miał chorą córeczkę. Opowiadał wszystkim, którzy chcieli słuchać, o skomplikowanych operacjach i niekompetentnych lekarzach. I o pradziadku, który z Indii przypłynął do Ameryki statkiem. I dlaczego kocha ten kraj. Oraz nigdy nie zagłosuje na Trumpa.
Po tych ulicach chodził Cannoli King. W rozchełstanej koszuli prezentował złoty łańcuch na rachitycznej klatce obrośniętej rzadkim włosem i z udawanym sycylijskim akcentem pokrzykiwał na wszystkich dookoła. A Butch The Hat, niczym szafa grająca, po wrzuceniu monety, recytował sceny z filmów Scorsesego, w których przed laty był obsadzany. W japońskiej cukierni kupowaliśmy lody o smaku zielonej herbaty i sezamu. A w sklepiku z ziołami startą korę cynamonu i herbatę o mięsistych liściach, która miała uleczyć woreczek żółciowy. To tu pierwszy raz zobaczyliśmy jak wygląda pitaja, dragon fruit. I durian, najobrzydliwszy i najsłodszy z egzotycznych owoców. Który smakuje jak lody waniliowe i śmierdzi rozkładającym się mięsem. Niczym Nowy Jork. Jest wszystkim co najlepsze. I najgorsze.

To nasze ulice. Dzielnice. Punkty miasta. Tutaj spacerowaliśmy o zmroku. I stąd wracaliśmy nad ranem. W tym klubie zdzieraliśmy gardła. Na tej ławce szeptaliśmy zaklęcia. Rzucaliśmy okruchy chleba mewom i gołębiom. Wystawialiśmy twarze do słońca płynąc promem na drugi brzeg miasta. W strojach z epoki tańczyliśmy jazz (Governors Island). I piszczeliśmy z uciechy na widok półnagich kobiet maszerujących w paradzie syrenek (Coney Island). Przestronne sale nowojorskich muzeów dawały wytchnienie w upalne popołudnia i przytulały w czasach mroku i słoty. Niezliczone rauty, otwarcia, wernisaże, spektakle, koncerty, spotkania. Korowody egzotycznych kwiatów we wszystkich możliwych ogrodach i parkach, zielone tunele, ptasie rezerwaty i nade wszystko przestwór oceanu, majestatyczne plaże, wielki błękit.
Uciekałam od Ciebie. Jak najdalej mogłam. Zmęczona zgiełkiem. Pośpiechem. Tłokiem. Turystami, którzy jak szarańcza, roili się na Twoich ulicach, placach, skwerach. Mówiłam: chcę wyjechać. W pustkę. Ciszę. Jestem chora na wszystko. Kakofonię dźwięków. Szum. Tłum. Przyspieszony puls. Miasta. Które nie zasypia. Nigdy (?) Teraz słyszę tylko wycie karetki. I jak gadają ptaki.
Jest trzydziesty pierwszy dzień kwarantanny. I nigdy nie tęskniłam za tobą bardziej, Nowy Jorku.
Wróć.

*inspiracja do tekstu: wiersz Tomasza Różyckiego, Żarłacze i mątwy, z tomu Kolonie, SIW “Znak”, Kraków 2006.






































piękny tekst pełen miłości do NYC; banalnie podsumowując- człowiek nie docenia czegoś dopóki tego nie straci choćby na chwilę…
Tak. Relacja z tym miastem to trochę love/hate. ale trudno już sobie wyobrazić inne miejsce do życia.
Przybyłam do Ciebie za “Wyborczą”. Lubię Teoje pióro i zdjęcia. Będę zaglądać.
Bardzo lubię NYC, ale tylko na kilka dni, potem wracam z radością do siebie. Pozdrawiam serdecznie z Buffalo, NY
ale super! jeśli korzystasz z Fb zapraszam na moją stronę: https://www.facebook.com/podwojnezycie.weroniki/