stany wewnętrzne

Menu
  • TEKST
  • FOTOGRAFIA
  • O AUTORCE
Menu

Popioły

Posted on September 10, 2020September 10, 2020 by Weronika Kwiatkowska

Zanim odgryzła pępowinę z Polską, wyjechała za miasto. Lato nie chciało się skończyć. Rany krwawiły. Ale miały się zagoić. Na końcu drogi był górski landszaft. Niebieskie grzbiety porośnięte futrem. Wcześniej pola kukurydzy. O których pomyślała, że są jak z horroru w miękkiej okładce. Tylko czekać, aż strach na wróble ożyje i będzie odcinał głowy amerykańskim dzieciom. Na polu słoneczników można było zaparkować. Ale wolała spacer. W dół, kolorowym wzgórzem. Była nieuważna i przewróciła się na polnej ścieżce. Wpadła w dziurę. Poplamiła spodnie. Odkąd umarł ojciec, cały czas zadawała sobie mikroskopijne rany. Zahaczyła o metalowe wieczko puszki groszku konserwowego. Przecięła palec krojąc pomidory. Potknęła się o wystający z chodnika pręt. Rozdrapała ślad po ukąszeniu komara. Do kości. Patrzyła na pęcherzyki krwi z zadowoleniem. Jeszcze żyję – myślała.

Znękane upałem kwiaty opuściły ciężkie od nasion głowy. Jeszcze dwa tygodnie temu stały na baczność i cierpliwie pozowały do zdjęć, a dzisiaj kładą się na ziemię w geście kapitulacji. Z wiaderka, które stało na plastykowym stoliku, wyjęła niewielki sekator i schowała do torebki. Pomyślała o kwiatach, które wybierała na pogrzeb ojca. Chciała, żeby wieniec był jasny i lekki. Poprzetykany źdźbłami traw, polnymi roślinami. To był jedyny moment, kiedy mogła o czymś zadecydować. Coś zrobić. Zamiast siedzieć bezczynnie. I dławić wyrzutami sumienia. Teraz chodziła między alejkami, szukając potencjalnych ofiar. Te złote, uśmiechające się na tle bezchmurnego nieba, omijała z daleka. Drażniły ją ostentacyjnym pięknem. Kolorem. Wybierała ciemne, przepalone. I młode, nierozwinięte pędy. Które uschły, zanim zdążyły zakwitnąć. Bukiet wrzuciła na tylne siedzenie samochodu. Kwiaty zwiędły zanim dotarła na miejsce.

Ten punkt trudno znaleźć na mapie. Samotny namiot za linią drzew. Wokół pola i sady. Nie ma bieżącej wody. Ani kanalizacji. Trzeba palić w piecu, bo nocą temperatura spada z trzydziestu stopni do dwunastu i płócienne ściany nasiąkają wilgocią. Nigdy nie była typem harcerki. Latryna w lesie, mycie w potoku? Nie doceniała uroków surviwalowych eskapad. Wolała spać w łóżku. Z klimatyzacją. Żeby nie kąsało po kostkach. I nie wypełzało spomiędzy szczelin. Ale tutaj było inaczej. Krajobraz otwierał się, zagarniał. Wystarczyło uprzątnąć popiół z desek podłogi. Rozsunąć drzwi. Postawić kubek na oparciu krzesła. I można było godzinami gapić się na krowy. Słuchać świerszczy. I jak spadają owoce w dzikim sadzie. A po zachodzie słońca zapalić ognisko. I nic nie mówić. Albo mówić bez ustanku. O wyrwie, jaką uczyniły lata emigracji. Poczuciu osierocenia, kiedy nagle rozumiesz, że nie przynależysz. Bo wypisałaś się z rodziny na własne żądanie. Wyjechałaś. Nie wróciłaś. I nie ma ciebie tam. Więc nie masz prawa głosu. W żadnej sprawie. I że dłużej nie możesz siedzieć w mentalnym rozkroku. Żyć podwójne życie. Łaknąc bliskości i zrozumienia ze świata, który odbywa się w innej czasoprzestrzeni. I do którego nie masz dostępu. Choćbyś wysyłała wirtualne pocztówki codziennie. I żebrała o resztki z rodzinnego stołu: kawałek zdjęcia, informacji, uwagi. Wciąż jesteś obca. Nieobecna. Nie ma cię.

[…]
You longed for home, but while you yearned,
The black ship smoldered on the coast;
You can’t go back. It’s time you learned

That even if you had returned,
You’d only be a kind of ghost,
You can’t go back. It’s time you learned


That what is burned is burned is burned.*

Trawa jest mokra od rosy. Pieje kogut. I gadają ptaki. Kiedy tak siedzi z kubkiem kawy inki, w chłodzie wrześniowego poranka, który zaraz zamieni się w upalne południe, ostatnie tygodnie wydają się nierzeczywiste. Niemożliwe. Trochę jak film, którego przypadkowe kadry w najmniej oczekiwanym momencie wyświetlają się w głowie. Ogląda je w skupieniu. Potrafi nawet przywołać uczucia, które jej wtedy towarzyszyły. Ale nie wierzy, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Że już nigdy nie zobaczy ojca żywego.

Czeka na znaki. Ale nie nadchodzą. Może znajduje się za daleko. Od źródła. I dusza ojca nie ma siły pokonać 6,641 kilometrów, które dzielą te dwa punkty na mapie? Gdy nikt nie widzi, odtwarza w telefonie film, który przyjaciele, wbrew zakazom rodziny, nagrali ukradkiem podczas ceremonii. Karawan przystrojony kwiatami. Czarno-białe zdjęcie przepasane kirem. Cmentarz komunalny, na którym od piętnastu lat nie zapaliła świeczki. Klatka po klatce. Krok po kroku. Idzie razem ze wszystkimi. W kondukcie żałobnym.

Nie zobaczy, jak urna z prochami ojca zostaje umieszczona w grobie. Ale będzie to sobie wyobrażać. Po wielokroć. Patrząc, jak ogień trawi drewno. Krople wody odbijają zachodzące słońce. Słysząc przeraźliwy krzyk ptaka.

Gdybym tam wrócił
pewnie bym nie zastał
ani jednego cienia z domu mego
ani drzew dzieciństwa
ani krzyża z żelazną tabliczką
ławki na której szeptałem zaklęcia
kasztany i krew
ani też żadnej rzeczy która nasza jest

wszystko co ocalało
to płyta kamienna
z kredowym kołem
stoję w środku
na jednej nodze
na moment przed skokiem

nie mogę urosnąć
choć mijają lata
a w górze huczą
planety i wojny

stoję w środku
nieruchomy jak pomnik
na jednej nodze
przed skokiem w ostateczność

kredowe koło rudzieje
tak jak stara krew
wokół rosną kopczyki
popiołu
do ramion
do ust**

*A.E. Stallings, Burned.
** Zbigniew Herbert, Pan Cogito myśli o powrocie do rodzinnego miasta.

Share this:

  • Click to share on Twitter (Opens in new window)
  • Click to share on Facebook (Opens in new window)

Related

2 thoughts on “Popioły”

  1. Donata says:
    September 10, 2020 at 8:39 pm

    Pieknie❤️

    Reply
    1. Olga says:
      September 11, 2020 at 6:56 am

      Pieknie i …smutno a być może też pięknie bo smutno…

      Reply

Leave a Reply Cancel reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Follow Us

©2021 stany wewnętrzne | Theme by SuperbThemes