I znowu był czerwiec – łagodne, długie, wolno gasnące wieczory, wieczory które tak wiele obiecują, że cokolwiek się z nimi zrobi, ma się zawsze wrażenie porażki, zmarnowanego czasu. Nie wiadomo, jak najlepiej je przeżyć. Iść przed siebie, albo może zostać w domu i siedzieć przy szeroko otwartym oknie, tak żeby ciepłe powietrze, nasycone dźwiękami lata, weszło do pokoju i zmieszało się z książkami, z ideami, z metaforami, z naszym oddechem. Ale nie, to także nie jest sposób, to nie jest możliwe. Można ich – tych niekończących się wieczorów – tylko żałować, kiedy już przeminą, kiedy dzień będzie coraz krótszy. Są nieuchwytne.*
*
Zawsze jak przychodził czerwiec, mówiłem sobie: nie uroń ani chwili. Nie uroń ani chwili, bo czerwiec jest dobry. Dobre są jego świty o trzeciej w nocy, dobre są jego upały, dobre są jego dekolty. I byłem wierny, czuwałem, nie trwoniłem zachwytu. Teraz zanim podejmę decyzję, zanim zaapeluję do siebie, by z czerwca nie stracić ani chwili- czerwiec i wszystkie jego boskie przymioty znikają na amen. Czerwiec dalej jest, dalej przychodzi, ale jest prędki, trwa krótko.**
*
Kiedy byliśmy młodzi czas stał w miejscu. Teraz pędzi. Na oślep. Miesiące zamieniają się w dni. Dni w godziny. Godziny w minuty. Chyba że akurat jestem w pracy. Wtedy kładą się na plecach jak syte koty. Rozciągają w półśnie. Pogrążają. Kapią jak woda z niedokręconego kranu. Żłobią skałę cierpliwości. Wprowadzają w katatoniczną sztywność. Jakiś rodzaj odrętwienia. Nieprzytomności. Dziesięć godzin w zamknięciu. Zawieszeniu. Z dojmującym poczuciem niewykorzystanego potencjału. Zmarnowanej szansy. Cichej rezygnacji. Czerwcowe wieczory mijam szybkim krokiem w drodze na przystanek metra. Przepadają bez śladu. W mrokach dusznych tuneli. Klimatyzowanych wagonach.
Ale dzisiaj wychodzę. Miasto otwiera się jak owoc. Lekko podpsuty. Miękki od upału. Z niewyraźnym nalotem rozkładających się na ulicy śmieci. Słodki. Lepki. Dziewczęta wyrastają spod ziemi. Mają bose nogi i ramiona. Niewygodne buty. Elektroniczne papierosy. Śmieją się głośno. Jest ich więcej. W kawiarniach. Lodziarniach. Barach. Kafejkach. W pełnym makijażu. I bez. W oczekiwaniu. Że sobotnia noc ukoi ich smutek. Albo tylko zabierze w dziką podróż. Do jutra.
Niosę za plecami balony. Jak kwiaty. Starszy mężczyzna grzebie w śmietniku. Uśmiecha się krzywo. Lewą ręką gmerając w rozporku. Kobieta je pizzę. Unosi kawałek wysoko i łapczywie zasysa roztopiony ser. Ma krótkie spodenki i pomarszczone uda. Mijamy bar karaoke. I klub, w którym kiedyś często bywaliśmy na koncertach. Czarne szyldy. Oplute chodniki. Obskurne elewacje. Przed deli gniją wystawione w kubłach kwiaty. Pachnie trupem.
Stajemy przed wejściem. Rozsuwane metalowe kraty. Neony reklamujące piwo. Wąskie drzwi wymalowane olejną. Różowy napis: Lucy’s.
Lucy’s to relikt przeszłości. Ostatni prawdziwy dive bar. Mroczna historia East Village. Speluna, która tak długo opierała się nowym trendom, że w końcu została uznana za najmodniejszą wśród szukających autentyczności hipsterów. Pisał o niej New York Times, New Yorker i niezliczona ilość pomniejszych nowojorskich tytułów. Właścicielką jest Polka o litewskim nazwisku. Ludwika Mickevicius. Przyjechała z Wybrzeża niemal pół wieku temu. Najpierw pracowała w restauracji Bałtyk, którą hołubił Głowacki w swojej bestsellerowej książce „Z głowy”. W końcu stanęła za barem. Był początek lat 80. Pracowała siedem dni w tygodniu. Kiedy właścicielka przeszła na emeryturę, zaproponowała, by Lucy przejęła biznes. Dziś ma dobrze po siedemdziesiątce i ciągle nalewa drinki.
Otwieramy drzwi. Uderza woń przetrawionego alkoholu i moczu. Wnętrze pamięta lata siedemdziesiąte. A może i wcześniejsze. Straszą dziury po zbitych lustrach. Czerwone ściany. Tanie dekoracje, których nikt nie schował. Koniczynka na Św. Patryka, jakieś znękane walentynkowe serduszko. Nad barem wyblakłe fotografie. W rogu telewizor. Szafa grająca. Dwa stoły bilardowe. Pani Ludwika uśmiecha się serdecznie. Zamawiam Negroni. Pyta o skład, bo nie bardzo pamięta czy z koktajl robi się z campari, czy bez. -Ile jestem winna? -Na razie może być 5- odpowiada. Jak się okaże, cena będzie rosnąć wraz z promilami alkoholu we krwi. Ale i tak w innym miejscu podobny drink kosztowałby trzy razy więcej.
Oprócz naszej grupy, czekającej w napięciu na nadejście niczego niepodejrzewającej Jubilatki, zaledwie kilku klientów. Młodzi chłopcy lecą sobie w kulki. Ktoś wrzuca ćwierćdolarówki do szafy grającej. Ktoś krzyczy od progu my dear Lucy i siada przy barze. Wieczór jeszcze młody. Zanim stąd wyjdziemy zrobi się tłoczno.
Naprzeciwko znajduje się niechlubny Tompkins Square Park. To tutaj Głowacki umieścił akcję „Antygony w Nowym Jorku”. W latach 80. było to miejsce nierządu i występku. Prostytutki. Narkomani. Koczujący bezdomni. Większość z tych, którzy lądowali na ulicy, wcześniej piła u Lucy. Bywało, że ktoś przedawkował i umarł. Na jej oczach. Mimo tego, dzielna Polka dawała sobie radę sama. W barze nigdy nie było ochroniarzy.
Stoję w kolejce do łazienki. Wygląda jak na dworcu w Kutnie. W nocy. Trzydzieści lat temu. Ściany ciasnego wychodkach pokrywa byle jakie graffiti. Popisana deska klozetowa i brudna umywalka. Nie ma lustra. Ale są ręczniki papierowe i mydło.
Nie działa klimatyzacja. Właścicielka otwiera drzwi, ale wilgotne powietrze nie przynosi ulgi. Chłopcy próbują wymienić bezpiecznik, ale wszystko na nic. Noc nasiąka. Alkoholem. Rozmową. Śmiechem. Spodnie przyklejają się do barowego stołka. Myślę o wszystkich, którzy siedzieli na moim miejscu. Elżbieta Czyżewska, Jan Kott, Michał Urbaniak, Janusz Głowacki. Lista jest długa. Ale Pani Ludwika nie ma pamięci do nazwisk. Ani czasu na rozmowę. Jest zajęta. Od 7 wieczorem do 4 nad ranem. Sześć dni w tygodniu. Przez ostanie czterdzieści lat. Wyciera kontuar i uśmiecha się do młodych nowojorczyków, którzy słowo „Żywiec” wypowiadają niemal bez akcentu.
*Adam Zagajewski z książki „Lekka przesada”
** Jerzy Pilch „Trzeci dziennik”