
Kiedyś byłem szczupłym facetem.
I utyłem jak Elvis.
Mama, żona i Sendecki mówią:
Jaworski, ależ ty masz piersi (z tym,
że mama mówi do mnie „synu”). To nie piersi,
koledzy, odpowiadam, lecz mięśnie. Aktualnie
znajdują się w stanie spoczynku (z tym,
że do mamy mówię
„mamo”).
Cały Elvis.
Nie mam nic do powiedzenia, a śpiewał nie będę.*


Utuczyła się na pandemii. Wcześniej tyła zimą. I chudła na wiosnę. A teraz zima trwa od marca. I nie może się skończyć. Z łóżka przesiada się na kanapę. I już jest w pracy. Czasem siedzi w pidżamie do 5 po południu. A potem stwierdza, że już się nie opłaca przebierać. Po dziewięciu godzinach pańszczyzny wsuwa się pod koc. I do wieczora tłucze seriale. Jedyny sport, który uprawia, to binge-watching. I to ciągłe podjadanie. Ma wrażenie, że w dywanie wydeptała ścieżkę. Że na linoleum w kuchni są ślady po całodziennych pielgrzymkach do lodówki. Na kanapę i z powrotem.
Pogardza sobą. I chce to zmienić. Więc się porywa. Na soki z jarmużu. Detoksy. I inne. Wczoraj nawet ćwiczyła. Odpaliła 30- minutowy workout dla seniorów i szło jej całkiem nieźle. Ale dzisiaj miała zakwasy nawet w palcach u stóp. Pomyślała, że wyjdzie na spacer. I z energią, której nie potrafi z siebie wykrzesać, będzie maszerować po pustych ulicach. Oddychać przez maseczkę. Liczyć kroki. Ale akurat zaczął padać deszcz. A potem zapadła w dyskusję na temat czwartego sezonu The Crown. I nagle ktoś wyciągnął wtyczkę. Zgasił dzień.

A jeszcze te nieszczęsne rogale! Myślała, że w tym roku jej nie dopadną. Ale nie. Świętomarcińska ofensywa od rana. Wychynały z każdej szczeliny. Te domowej roboty. I z ulubionych cukierni. A że z białym makiem. A że z ciemnym makiem. Z lukrem. Bez lukru. Posypane skórką pomarańczową i płatkami migdałów. Na białych talerzykach. I brązowym papierze. Przekrojone. I w całości. Pojedynczo. I stadami. Rogale świętomarcińskie. 850 kalorii sztuka.
Poddała się i poszła do polskiego sklepu na rogu. Może przywieźli? Zdaje się, że w zeszłym roku były. Pani w okienku potwierdziła. Owszem, cukiernia z Long Island dowozi. I można zamówić. Postanowiła zadzwonić. Owładnięta nagłą potrzebą zatopienia zębów w półfrancuskim cieście. Już czuła na języku marcepanowe nadzienie. I jak ziarenka maku przyczepiają się do podniebienia. Jestem na głodzie – pomyślała. Minęło dziewięć dni bez cukru, nie licząc jednej śliwki w czekoladzie, którą znalazła przy sprzątaniu szafki. Mogę zjeść rogala. Zasłużyłam na rogala – przekonywała się na głos. A poza tym jest święto. Tradycja. To właściwie patriotyczny obowiązek. Przymus. Stan wyższej konieczności.
W sprawie rogali wykonała osiem telefonów. Była zdziwiona własną determinacją. Odkąd wynaleziono smartfony, większość spraw załatwiała pisemnie. Kontakt z obcą osobą, wymagający użycia głosu, uważała za ostateczność. Uprzejma pani z piekarni przyjęła zamówienie. Dostawa miała dotrzeć nazajutrz. Postanowiła zaprosić koleżanki. Urządzić Rogal Party. Zaserwować pyry z gzikiem. I makowy odlot. Następnego dnia w południe dowiedziała się, że łakoci nie dowieźli. Kierowca się pomylił. Zostawił paczkę w innym sklepie. Na drugim końcu miasta. Ale wieczór i tak się udał. Wypiły dużo wina. A na osłodę zjadły po kawałku almond croissant.

Myślała, że to koniec cukierniczych wzmożeń, ale koleżanka obwieściła, że są. W piekarni na Maspeth. I to prawdziwe! Z białym makiem! Teraz to już była kwestia ambicji. Nie będzie grajewiak pluł nam w twarz, czy inny warszawiak z Podkarpacia, co nie jadł nigdy szneki z glancem – pomyślała. I zamówiła cztery sztuki. Po 15 latach na uchodźstwie wreszcie miała dostąpić cudu objawienia. Święto(marciński) Graal był w zasięgu podniebienia. A wszystko po to, by doświadczyć proustowskiej podróży do przeszłości. Jeszcze raz usiąść przy drewnianym stoliku cukierni Szwarc. Zamówić herbatę w szklankach z koszyczkiem. Spojrzeć na ceglaną ścianę kościoła po drugiej stronie ulicy. Dopaść utracony czas. Albo chociaż jego (słodkie) okruchy.
Chciałabym odebrać zamówienie – powiedziała. Ekspedientka wyglądała na zaskoczoną. Nikt jej nie poinformował. Nie mam nic na to nazwisko – powiedziała chłodno. Na szczęście w szklanej gablocie leżały dwie ostatnie sztuki. Czekały.

Niosła zawiniątko do domu niczym trofeum. A potem zaparzyła kubek kawy zbożowej i przekroiła rogalika na pół. Po pierwszym kęsie pomyślała, że smakuje jakoś inaczej, obco.
Za dużo lukru – powiedziała, oblizując się.
A potem zjadła resztę.

**Krzysztof Jaworski, Kiedyś byłem szczupłym facetem, z książki Ciąg Fibonacciego.
Ogromnie się cieszę, że odkryłam Twojego bloga! Z przyjemnością będę go polecała innym czytelnikom!
bardzo mi miło. dziękuję!
Świetnie napisane, Pani Weroniko. A artykuł o tym, że nie wszyscy polscy Amerykanie głosowali na Trumpa jeszcze lepszy i opisane w nich emocje pozwoliły mi na sprostowanie pewnych stereotypów moich znajomych w Polsce. Proszę pisać dalej.
dziękuję serdecznie ! piszę, piszę… już od niemal 15 lat !