Na szybie pokrytej parą rysujemy dwa kółka dodając uszy,
wąsy i ogon. W ten sposób powstaje kot. Można także
narysować świerk, kwiat albo człowieka.
Dopóki różnica temperatur po obu stronach szyby utrzymuje
się – ludzie, zwierzęta i rośliny istnieją w sposób nie budzący
wątpliwości. Istnieją z zewnątrz i od środka. *
Przez szybę zaglądam do sali wypełnionej światłem. W ażurowym budynku dawnej oranżerii w stylu Beaux Arts w brooklyńskim ogrodzie botanicznym krząta się kilka osób. Ustawiają kieliszki na białych obrusach, poprawiają kompozycje kwiatowe, polerują sztućce. Za kilka godzin z parku znikną tłumy zwiedzających i pojawią się pierwsi goście. Młodzi chłopcyustawiają stoliki przy sadzawce. Weselnicy będą mogli cieszyć się majowym popołudniem w pięknych okolicznościach przyrody. W końcu przestało padać. I choć przekwitły magnolie i większość tulipanów, nie sposób nie zachłysnąć się wiosennym splendorem natury. Wychynającym zza pleców, brzuchów, rąk i głów licznie odwiedzających.
Ludzie.
Spacerują. Fotografują. Siedzą. Jedzą. Rozmawiają. Są. W ilości zatrważającej. Bo to jeden z pierwszych cieplejszych dni, kiedy można brodzić w płatkach kwitnących wiśni, kontemplować nagły wybuch zieleni, pochylić nad kroplami rosy, odetchnąć. Spragnieni kontaktu z przyrodą, zadeptujemy ją. Zawłaszczamy. Na kamieniach, ławeczkach, w zaułkach- ludzie. Śmiałkowie leżą na podmokłej ziemi, nie bacząc na niechybne przemoczenia ubrań. Mężczyzna wyciąga się na omszałym głazie i kręci kołowrotki nogami, ku uciesze obserwujących dzieci. Żona stoi obok, zakłopotana. Pewnie ma problemy z kręgosłupem– mówi K., kiedy mijamy zażywnego staruszka. Kilkuletnia dziewczynka w tiulowej sukience i żółtych kaloszach tapla się w kałuży. Rodzice nawołują. Pohukują. Na horyzoncie ani skrawka krajobrazu niezepsutego człowiekiem. Nie słychać ptaków. Chodźmy stąd.
Potem pojechaliśmy nad wodę,
karmić ostatnie łabędzie, potem na cmentarz,
nie znaliśmy nikogo, ale było tak ładnie,
że na pewno tam wrócimy, wszyscy. **
To była późna jesień. Dzień po Święcie Dziękczynienia. Było cieplej niż w Polsce. I dziwnie jasno. Słonecznie. Pierwszy tydzień spędziliśmy na Manhattanie. 72 Zachodnia. Przy Central Parku. Pachniało słodkimi orzeszkami. I krochmalem. Potem zima na Astorii. Śnieg do pasa. I błękitne niebo. Jak w Alpach. Przez okno panorama Miasta. Dmuchane łóżko. Granatowa wykładzina. Cudze mieszkanie, pełne niedopitych butelek z mocnym alkoholem. I w końcu Ridgewood. Stacja docelowa. Linoleum na podłodze. Krzywe ściany. Brudne okna. Pierwsza emigracyjna wiosna. I poczucie, że nie ma dokąd uciec. Szukaliśmy na mapie miejsc zielonych. Kawałka trawy. Drzewa. Ptaka. Mapa była papierowa. Wytarta na zgięciach. Popękana. Kiedy docieraliśmy do prostokąta, który braliśmy za park, okazywało się, że to cmentarz. Chodziliśmy między grobami i fotografowaliśmy nieliczne kwitnące drzewa, których nie wycięto. Nie mogliśmy uwierzyć, że na tak ogromnej przestrzeni, nie ma zielonego skwerku, który nie byłby placem zabaw, miejsca, w którym można byłoby odpocząć. Biegać boso po trawie. Oddychać. W końcu kupiliśmy rowery i zaczęliśmy eksplorować dzielnicę. Pojechaliśmy do Forest Park, który przypominał wrzesińską Dębinę. Niewielki las, nieuporządkowany, nieujarzmiony był rewersem Central Parku. Bez widowiskowych rabat, efektownych rzeźb, fontann i latarni, wyglądał jakoś autentyczniej, bardziej swojsko. Bez ostentacji. Zadęcia. Pretensji. I bez tłumów. Można było- jak u Janerki- się zaszywać i nadużywać. Spożywać. Cudzołożyć. Spuszczać psy z łańcucha. Gubić ścieżki.
A potem kupiliśmy samochód i możliwości obcowania z naturą stały się- pozornie- nieograniczone. Wypuszczamy się coraz dalej. Podziwiając amerykańską przyrodę. Jej rozmach. Przepych. Różnorodność. Ale podróżowanie, to – poza przyjemnością- również wysiłek. Planowanie. Przedzieranie się przez wąskie gardło zaczopowanych dróg wyjazdowych. Pośpiech. Żeby jak najwięcej wrażeń upchnąć w te kilka godzin, do poniedziałku.
Wiosną osacza poczucie tęsknoty za własnym kawałkiem zielonego. Miejscem, do którego nie trzeba pielgrzymować. Spłachetkiem, na którym można posadzić ulubione kwiaty. Albo pietruszkę.
Zazdroszczę tym, którym już za życia udało się wyrwać kawałek ziemskiej podłogi.
Reszta będzie musiała poczekać. Na swoją kolej.
* z „Anaglifów” Krystyny Miłobędzkiej
** Justyna Bargielska, „W sobotę” (fragment)
Jak zwykle cudnosci i …..dolujace. Szklanka jest do polowy pelna!!! Od nas zalezy, ktora polowa bardziej do nas przystaje.
Nastanie wiosny przywodzi skojarzenia z tym co utracone, co przeminęło, co nieuchwytne ale z drugiej strony z tym co nowe i nienarodzone jeszcze w naszym zyciu, a przyroda ma w tym swój udział 🙂