
Najpierw oliwa. Gęsta. Pachnąca. Świeże gałązki rozmarynu. Odrobina startej skórki z cytryny. Szczypta płatków suszonej papryki. Roztarte dwa ząbki czosnku. Podsmażamy. Uwalniając aromat. Nie za długo, by nie przypalić. Kiedy czosnek zrobi się gorzki, wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa. Wrzucamy ciecierzycę. Ugotowaną wcześniej lub – wersja dla leniwych – z puszki. Sól. Pieprz. Obtaczamy blade ziarenka w pachnącym sosie. Na małym ogniu. Niespiesznie. Teraz czas na szpinak. W oryginalnym przepisie występują świeże liście, ale sprawdziłam – dużo lepiej nadaje się gotowy, drobno pokrojony (chopped). Trzeba tylko pamiętać, by wyjąć torebkę odpowiednio wcześniej z zamrażarki.
Wsypujemy zawartość dużej paczki na patelnię i dusimy przez kilka minut. Następnie odcedzamy makaron, który ugotowaliśmy al dente (najlepiej spaghetti lub linguine) i gorący wrzucamy do szpinakowo-cieciorkowego sosu. Łączymy składniki, a całość posypujemy świeżo startym parmezanem. Prawdziwym. Włoskim. A nie wersją amerykańską, która wyglądem i smakiem przypomina szare mydło. Efekt finalny, jak w przypadku każdego prostego dania, zależy od jakości składników. Wysokogatunkowa oliwa, kawałek Parmigiano-Reggiano, nierozgotowana pasta. Wystarczy kwadrans, by cieszyć zmysły jedzeniem, które pachnie jak wakacje nad Adriatykiem. Opaloną, wysmarowaną olejkiem skórą, wonią ziół i cytrusów, słonym wiatrem.

Lato roku pandemicznego. Dwa tysiące dwudziestego. Spokój z widokiem. Po który trzeba stać w korkach. Co sobotę. Bo wszyscy uciekają z miasta. I już nie ma dzikich plaż. Oraz łatwo przejezdnych autostrad, które zdarzały się jeszcze kilka miesięcy temu. Kiedy widmo koronawirusa krążyło nad światem białych płotów i równo przyciętych trawników. Dzisiaj wszyscy korzystają z lokalnych atrakcji. Wydeptują szlaki. Tłoczą się na brzegach akwenów. Rozbijają namioty. Kupują rowery i kajaki, by odkrywać uroki najbliższej okolicy. Wielu dotkliwie odczuwa brak samochodu, bez którego radziło sobie świetnie przez lata i pędzi do salonu po kluczyki. Do wolności. Przestrzeni. Po którą wcześniej można było polecieć na drugi koniec świata, a której dzisiaj muszą szukać za rogiem. Na szczęście stan Nowy Jork oferuje cały wachlarz wspaniałości: góry, jeziora, rzeki i niezliczone plaże nad oceanem. Dla wszystkich starczy miejsca, pod wielkim dachem nieba. Czy na pewno? Co, jeśli cały Manhattan wyprowadzi się za miasto? A potem dołączy Brooklyn, Queens i reszta? W mediach społecznościowych pojawiają się dramatyczne apele mieszkańców małych miasteczek i wsi: nowojorczycy, zostańcie w domach! Nie najeżdżajcie nas!
New York Times donosi, że Gotham City opuszczają młodzi. Ulice dolnego Manhattanu blokują ciężarówki firm zajmujących się przeprowadzkami. Trzydziestolatkowie wracają do rodzinnych domów w Teksasie, Nowej Anglii, Arizonie. Właściciele posiadłości za miastem już dawno uciekli z tonącego okrętu. Kolejne firmy ogłaszają pracę zdalną od września. Kto nie musi, nie korzysta z komunikacji publicznej.
Manhattan: miasto- widmo. Fatamorgana. Porzucone dekoracje do filmu.

Co zapamiętam z tego lata? Wąską, zieloną ścieżkę w stronę oceanu. Wysokie trawy. Dziury w piasku i setki małych krabów uciekających spod stóp. Spokojne, słone wody zatoki. Majestatyczny lot białej czapli. Zielone tunele wiejskich dróżek. Krowy na pastwisku. I swoją radość na ich widok. Zamszową skórkę pachnących słońcem brzoskwiń. Spiekotę. Ale też długie godziny w pustym mieszkaniu. Szum klimatyzacji. Nagrzane futro kota wracającego z popołudniowej drzemki w ogrodzie. Ucisk w żołądku przed sprawdzeniem stanu konta. Nieustające poczucie zagrożenia. I niepewności. Zazdrość o zdalną pracę, sutą wypłatę, normalne życie. Innych. A zaraz potem wyrzuty sumienia. Obwinianie się za nieumiejętność podejmowania decyzji. Inercję. Brak odwagi. Godziny spędzone na rozmowach przez Ocean. Z bliskimi, z którymi nie można być, którym nie można pomóc, kiedy najbardziej tego potrzebują. Nieuleczalny homesick. Rozdarcie. Ale nade wszystko permanentne doświadczanie niekompatybilności tych dwóch światów. Światła i splendoru rozbuchanej natury, jadowitej zieleni, ultramaryny i złota, i mroku poranków, kiedy trudno wydobyć się na powierzchnię.
I ten wiersz. Przeczytany o świcie.












