Dawno temu, zahipnotyzowany samotnym zębem straganiarki, wyobraziłem sobie
że niosę na ramieniu mieczyki spętane sznurkiem, pomidory zapylone przez
szerszenie i niewielki bukiet różowych celozji,
że pod domem omijam leżące na chodniku żołędzie,
że w kuchni rozglądamy się za wazonem i ty nagle wstajesz i mówisz: „Może ten
w kropki”, i sięgam po niego, stając na palcach.*
Skręcam w boczną uliczkę. Domy tutaj są z jasnej cegły. Mają okrągłe brzuchy. I wysokie okna. Ciszę rozłożystych gałęzi lipy mącą ptaki. Spadają jak owoce. Na chodnik. Za przeżartą rdzą furtką porzucony wózek dla lalek. Matka Boska z utrąconą dłonią. Odłożona na fotelu gazeta. A wszystko w popołudniowym słońcu. W złocie. Uroczystym oczekiwaniu na wolny wieczór, początek weekendu, cotygodniowe święto uwikłanych w kapitalizm straceńców.
Niosę torbę z zakupami. I kwiaty. Stare kobiety uśmiechają się do mnie. Odwracają głowy. Jak koty kiedy pochwycą nitkę zapachu. Ekspedientka u rzeźnika wkłada nos w bukiet. Ależ pachnie- mówi. Woń bzu przez chwilę jest silniejsza od fetoru wędzonego mięsa. Jak kwiaty w kostnicy- myślę. Kupuję karkówkę i wątróbkę dla kota. Jutro będę karmić ludzi. Dzisiaj zwierzęta. Sparzone kawałki podrobów zostawią czerwone ślady na podłodze. Homo sapiens załatwią sprawę kulturalniej. Krew się wypali. Zostaną pozbawione kontekstu spopielałe zwłoki. Dobrze smakujące z ostrym sosem. I musztardą.
Wchodzę do mieszkania. Na progu pokoju martwa mysz. I ani śladu kota. Spóźniony prezent z okazji dnia matki? Plamy krwi. Pobojowisko. Chowam się w sypialni i dzwonię po wsparcie. Nie dotknę truchła nawet przez rękawicę, folię, szufelkę, kij. Co jeśli gryzoń się poruszy? Zakwili w agonii? Zmartwychwstanie? Na szczęście ratunek jest blisko. Niewielkie ciałko- jak ocenia K. należące do młodego szczura- ląduje w koszu na śmieci. Otwieram okno i przywołuję kota. Do porządku. Wraca zadowolony. Cały w mruczeniu. Na rozkołysanych łapach. Kiedy orientuje się, że trofeum zniknęło, patrzy z wyrzutem. Sprawdza pod kanapą. Pod stołem. Aż w końcu miauczy z pretensją. Udaję, że zjedliśmy łup ze smakiem. Jak każą podręczniki- chwalę udomowionego drapieżnika za trud, który podjął celem wykarmienia swojego stada. Wygłaszam litanię do potęgi kociego ducha. A potem mokrą szmatką z detergentem przemywam pyszczek, łapy i futro, bo na myśl o kontakcie pierwszego stopnia z przedstawicielem fauny o podejrzanej proweniencji, robi mi się nieswojo. Niełatwo kochać oprawcę. Nawet jeśli samemu należy się do gatunku mięsożernych.
*
„Młody Miłosz marzył o karierze wypychacza zwierząt, młody Herbert- odrobinę mniej spektakularnie, za to przyjaźniej wobec świata naszych „braci mniejszych”- wyobrażał sobie siebie w roli weterynarza, zapewne dojeżdżającego dychawicznym fordem lub citroënem do podlwowskich majątków, by odbierać porody krów, doradzać w sprawie najlepszego momentu krycia rasowych klaczy.”- pisze Andrzej Franaszek w pierwszym tomie biografii poety.
„Kochałem zwierzęta. Chciałem być weterynarzem. Ojciec namawiał mnie na medycynę”- opowiadał Herbert. Gdy dawny uczeń szkoły pod wezwaniem Świętego Antoniego będzie już jednym z najwybitniejszych poetów swego czasu, w pewien sposób powróci do tych zainteresowań, podkreślając, że pisarz winien hodować rośliny i pielęgnować zwierzęta- najlepiej kota, zawsze jednak tylko na pół udomowionego, na pół zaś nadal szczęśliwie dzikiego.”**
Do swojego czworonożnego przyjaciela wysyłał pocztówki. „Mój zacny Szuszu, przesyłam Tobie i Pani Kasi serdeczne pozdrowienia z Amsterdamu. Jak się czujesz i co u Ciebie słychać? Upoważniam Cię uroczyście do tego, żebyś nie był posłuszny, pokorny jak pies i w ogóle grzeczny. Jeśli masz ochotę rozbić np. lampę to zrób to bez namysłu – łubudu! To znacznie lepiej niż potem włóczyć się całe życie po durnych psychoanalitykach i cierpieć na zahamowania i kompleksy. A ja stęskniłem się za Tobą! Więc całuję Twoją głowinę i ściskam łapki.”- pisał Herbert na kartce z 1994 roku.
“Był koci” – tak zapamiętał go Zbigniew Bieńkowski […] Szukający własnych ścieżek, wędrujący miękko, cicho, prawie bez śladów, obdarzony elektryzującym urokiem, ale potrafiący też niespodziewanie zranić do krwi, a przede wszystkim: niedocieczony, rzadko dopuszczający kogoś blisko. […] Odnajdywał się w nigdy nieobłaskawionym kocim uroku. […] pisał do Janusza Szubera: “rozkazuję, aby Pan wszedł w posiadanie na drodze kupna lub rozboju co najmniej jednego zwierzątka futerkowatego. Zobaczy Pan, jak to łagodzi obyczaje i wygładza humor”. Zatrzymywał w szufladach pocztówki z kotami. Rysował je. Pod wieloma listami podpisywał się “Kicia”- wspomina Franaszek.
*
Opasłe tomy biografii poety leżą na łóżku. Pomiędzy nimi śpi kot. Przez sen przeciąga się rozkosznie, mruczy. Nawet we śnie łapie przerażone myszki. Poznać to po pazurkach, które
wyrastają mu z łapek. Jest strasznie miły i niedobry. Zrywa z drzew ptaszki, zanim dojrzeją.***
*Piotr Janicki, Myśl miłosna.
**Andrzej Franaszek, Herbert. Biografia I. Niepokój.
*** Zbigniew Herbert, Kot (fragment).