
Wstałam rano. Z mocnym postanowieniem poprawy. Wypiłam szklankę wody z cytryną. Woda była letnia. Cytryna miała stosowny kod: 9 z przodu i pięć cyfr. Wygrzebałam stare spodnie od dresu, wzułam wygodne obuwie, podłączyłam ścieżkę dźwiękową i poszłam. Powinnam napisać: pobiegać. Ale nie byłaby to prawda. Biegania nie znoszę organicznie. Dygotu łydek. Siódmych potów. Straceńczych prób złapania oddechu. Naznaczona traumą obowiązkowych sprintów na czas, tych wszystkich sześćdziesiątek, setek oraz karczemnie długich dystansów, nie potrafię się uruchomić przełajowo. Ciągle pamiętam. Zapach szatni po wuefie. Chińskie trykotowe koszulki pod którymi kołysały się niezabezpieczone sportowym stanikiem piersi. I to poczucie poniżenia. I niemocy. Gdy chłopcy ze starszych klas przystawali by popatrzeć. I skomentować ordynarnie co dorodniejsze okazy.
Biegałyśmy ze skrzyżowanymi ramionami. Garbiłyśmy się. Kuliłyśmy ze wstydu. Z wypiekami na twarzach. Od nadmiaru tlenu. Wysiłku. I z zakłopotania. Szkolne sabriny i samanthy. Znoszące w milczeniu niewybredne żarty kolegów, którym rzucił się pierwszy wąs. Oraz łakome spojrzenia wszystkich wujów świata, lubieżnych dziadów, którzy zawsze przytulali zbyt ochoczo, przyciskali odrobinę zbyt mocno, napastowali kruchą, dopiero co wykiełkowaną kobiecość, dysząc do niewinnego ucha sprośne „żarty”.

Co innego gry zespołowe. W tych radziłam sobie całkiem nieźle. Byłam ambitna. I nie bałam się piłki. Najbardziej lubiłam siatkówkę. Przez jakiś czas dobrowolnie uczęszczałam na dodatkowe zajęcia w sobotę. Dzisiaj nie pamiętam już co mną powodowało. Podejrzewam, że mogło chodzić o przystojnych chłopców z klasy maturalnej. I inne zależności towarzysko- uczuciowe. Na pewno nie o sport. Od którego wolałam wszystko.
Hołdowałam zasadzie: jeśli wysiłek, to intelektualny. A z zajęć ruchowych: skakanie pod sceną podczas koncertów rockowych, pogo i headbanging. To ostatnie, czyli kołowrotki głową, ćwiczyłyśmy zapamiętale. Aż do wystąpienia mroczków przed oczami, tudzież lekkich kontuzji kręgosłupa na odcinku szyjnym. Miałyśmy włosy do pasa i beztrosko zamiatałyśmy nimi parkiet. Cud, że nie wkręciły się w nabijane ćwiekami kurtki pląsających kolegów, te wszystkie agrafki, zatrzaski i pieszczochy; metalowe sprzączki plecaków z demobilu, klamry skórzanych pasów. Jednak przede wszystkim uprawiałyśmy flaneryzm. Wielogodzinne włóczęgi. W celu zabicia czasu. Oraz poczucia, że życie jest gdzie indziej. W jakimś większym, piękniejszym, bogatszym mieście. Za jakąś granicą. Nawet jeśli miałaby to być granica województwa. A najlepiej w cieplejszym kraju. Niedoścignionym raju. Jakimś Rzymie czy Barcelonie. Gdzie smagli chłopcy wożą dziewczyny na skuterach. Po wąskich uliczkach. Między fontannami. Przy stolikach syci i spokojni rozmawiają o sztuce. I poezji. Lody mają smak pistacjowy. A wakacje nigdy się nie kończą.
Myślę o tym wszystkim maszerując koślawymi chodnikami Ridgewood. W słuchawkach House of Pain. Get up, stand up see’mon throw your hands up. If you’ve got the feeling, jump across the ceiling. Wczesne lata 90. Cały blok słucha MTV. Balkony. Klatki schodowe. Szkolne korytarze. W kilku bitach zamarynowana przeszłość. Kawał bijącego mięsa.
Jeszcze nie tak dawno Muniek śpiewał o alkoholu uderzającym w tętnice. Dzisiaj, po wylewie, może co najwyżej zakwilić o ciśnieniu, z jaką krew szturmuje arterie. Dawni załoganci martwią się wysokim cholesterolem. I tachykardią.
Idole z lat młodości w powolnym marszu ku otchłani.

Idę szybko. Idę do rytmu. Na opuszczonym boisku kobieta z psem. Starszy blady mężczyzna truchtający w kółko. Para nastolatków paląca trawę na niszczejących trybunach. Niebo siwieje. Zaraz będzie padać. Po drodze wypijam brunch: sok z buraka, jarmużu, marchewki, jabłka i imbiru. Kupuję ulubione kwiaty. Na skwerku grupa bezdomnych w głośnej rozmowie, która zaraz przerodzi się w kłótnię. Fryzjer suszy ręczniki na płocie.
Idzie wiosna.
Idę.

fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
A ja lubię marszobieg – to uderzenie krwi do twarzy i zatykanie oddechu – ale po Twoim tekście już wiem jak to jest gdy jest inaczej – wiosenne wybory
….wyobraziłam sobie ulice Wrześni, koncerty w WOK-u i te nieszczęsne lekcje w-f w “piątce”.
Pozdrawiam:)
ha ha to były czasy !