
Kiedy to wszystko się skończy, powiedziała, mam zamiar wyjechać. Wrócić do ojczyzny. Albo uciec od niej jeszcze dalej. Kupić kawałek ziemi. Sadzić warzywa. Mieć kury. Koty. I okno z widokiem. To miasto mnie wydrenowało. Duszę się– dodała. I wykonała ruch, jakby chciała ściągnąć maseczkę z twarzy. Ale tylko ją poprawiła.

Czytam komentarze nowojorczyków, którzy grożą opuszczeniem Miasta. To ostatnio bardzo modny temat. Uciec. Ale dokąd? Ktoś z Florydy pisze: wszędzie, tylko nie do naszego stanu. Jest przepełniony. Emeryt z Arizony zaprasza na południowy zachód. Studentka ostatniego roku pyta, czy w Wielkim Jabłku da sobie radę, bo właśnie myśli o przeprowadzce. W odpowiedzi otrzymuje zestaw przestróg, litanię dobrych rad i wykaz chorób, które według komentujących, o – jak się łatwo można zorientować- konserwatywnych poglądach, toczą miasto. Pojawia się kilku śmiałków chcących bronić dobrego imienia Gotham City, ale ich głosy przepadają w morzu utyskiwań i lamentów. Czyżby Nowy Jork na dobre stracił swój legendarny powab?
Widok miasta zabitego- w sensie ścisłym- dechami robi przygnębiające wrażenie. Ci, którzy mogli wyjechać, zrobili to już na początku marca. Reszta musiała zaadaptować się do nowej rzeczywistości. Jednym przyszło to łatwiej, wystarczyło zamienić garnitur na dres. Inni musieli stanąć w kolejce po darmowe jedzenie. Jednak czas izolacji, zamknięcie w ciasnych boksach mieszkań, większości uświadomiło cichą beznadzieję egzystencji opartej na pracy ponad miarę i weekendowej konsumpcji. Mam czas żeby upiec chleb, pójść na spacer, poczytać książkę- mówi znajoma. Wreszcie rozumiem, za czym tęskniłam– dodaje.
Przyjaciel, którego mąż zmarł dwa miesiące temu, wzdryga się na myśl o powrocie do Kalifornii. Nienawidzę Los Angeles- mówi. Wolałabym nie szukać pomocy u rodziny– dodaje. Ale jeśli nie dam rady utrzymać mieszkania, będę musiał rozważyć taką opcję.
Spacerujemy po lesie. Liście, które jeszcze niedawno miały odcień fluorescencyjnej zieleni, są już nieco ciemniejsze. Czerwcowe niedzielne popołudnie tonie w świetle. Przy skwerku zaparkowała buda z lodami. Kupujemy waniliowe z polewą czekoladową. To mój pierwszy raz– mówię. Śmiejemy się głośno. Kolejka na pół chodnika. Wszyscy w maskach. Trzymają dystans.
Trudno rozmawiać o śmierci. Odchodzeniu. Samotności. Znaleźć słowa, które jeszcze coś znaczą. Nie brzmią jak wyświechtany slogan. Wszyscy są zajęci– tłumaczy D. Mówią, żebym zadzwonił, jeśli potrzebuję pogadać. Ale nie chcę im przeszkadzać- dodaje. Bez żalu. Bo lata spędzone w mieście- kolosie, gdzie wszyscy daleko od siebie, w permanentnym niedoczasie, pogoni, amoku; uczą porzucania oczekiwań wobec przyjaciół. W biedzie owszem, przyjdą z pomocą, ale tylko jeśli zmieści się w ich grafiku.
A ty? – patrzy badawczo. Wracasz?
Dawno nikt mnie o to nie pytał. Po piętnastu latach imigracji odpuściła rodzina i znajomi. Stamtąd. I stąd. Podobnie jak z egzaminowaniem na okoliczność posiadania potomstwa. Kiedy przekroczyłam czterdziestkę wreszcie zrozumiano, że naprawdę nie planujemy się rozmnażać. Przestano zapuszczać sondę. Dociekać. Namawiać. Czasem tylko dawno niewidziana koleżanka z innego życia, z troską w głosie wypowie klasyczne zdanie: żałujesz, że nie masz dzieci? (Odpowiadam wtedy, za Claire Underwood- a ty żałujesz, że masz?) Ale reszta dała spokój.
Już za późno. Już po wszystkim.
Podobnie z latami spędzonymi na uchodźstwie. Minęło ich zbyt wiele, by udawać przed sobą, że są jeszcze możliwe inne scenariusze. Że gdzieś czeka ziemia obiecana. Spełnienia. Wzmożenia. I sens.
Więc nie, nie wracam. Za bardzo wrosłam w to miejsce. I nawet jeśli chcę z niego uciec. To niedaleko. Tak, żeby można było w każdej chwili wrócić. Nie ufam próżnym nadziejom. Wiem, że nie ma drogi w inną stronę.

Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę,
ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”.
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach.
Nie ma dla ciebie okrętu- nie ufaj próżnym nadziejom-
nie ma drogi w inną stronę.
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciemnym kącie, tak je w całym życiu roztrwoniłeś.

Miasto, Konstandinos Kawafis w tłum. Zygmunta Kubiaka







Forest Park, fot. Weronika Kwiatkowska.

Weroniczko, wiara, nadzieja, miłość .
Kobiety są silne.
Do zobaczenia,niebawem wróci rytm i życie. Przesyłam ogrom ludzkich wzruszeń.
Z serdecznoscoa