Z okien mieszkania trudno zobaczyć, że to już wiosna. Drzewo, którego gałęzie sięgały zza płotu, nowy właściciel posesji wyciął kilka miesięcy temu. Już nie zakwitnie. Gruby konar runął na trawnik po naszej stronie. Teraz koty ostrzą o niego pazury. A czasem wdrapują się nań i wyciągając szyje do słońca zastygają w najdziwniejszych pozach. Między betonowymi płytami wyziera zielone. Ziemia pracuje. Młode pędy znajdują drogę.
Czas na wiosenne porządki. Ale właściciele spłachetka od wielu tygodni nie wychodzą z domu. Ich córka jest pielęgniarką. Pracuje w jednym z najbardziej przeciążonych nowojorskich szpitali. Mówi, że izoluje rodziców. Że boi się o ich życie. Są już po osiemdziesiątce. Jerry choruje na Alzheimera. Mara kilka lat temu przeszła rozległy wylew. Ale mimo to, każdej wiosny, uzbrojeni w motyki i szpadle stawiali się do pracy. Raz, może dwa, dostąpiliśmy zaszczytu skopania ogródka. Zwykle jednak niechętnie przyjmowali pomoc. Uśmiechali się tylko spod staromodnych kapeluszy i zapewniali, że świetnie dadzą sobie radę sami. Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy– szczebiotała Mara i poprawiała fartuch rozchylający się na pękatym brzuchu. A potem, pokrzykując na Jerrego, wbijała energicznie metalowe tyczki.
Wyglądam przez okno i myślę o tym, czy spotkamy się wszyscy tej wiosny. Czy ziemia zdąży wydać owoce, a starzy ogrodnicy zebrać je do wiklinowych koszy, a potem zamarynować w słoikach i którejś ciemnej, grudniowej nocy, przynieść z piwnicy, postawić na stole, nałożyć prawnukom na talerz, mówiąc: jedzcie, to niepryskane, domowe. Czy na parapecie znajdę główkę sałaty, kilka pomidorów utytłanych ziemią, ogórka z pazurem, smukłe papryczki o delikatnym smaku, ten czuły liścik od Mary i Jeremiego Pajovic, który zostawiali co roku. Pod drzwiami. Na klamce. W oknie. Czy będziemy mogli wyjść z domu zanim świat zazieleni się na śmierć?

Kilka dni temu zamknięto okoliczne pralnie. Przewidujący K. zamówił stosowne urządzenie w internecie. Trudno je nazwać pralką. Jest czymś w rodzaju wczesnej wersji Frani. I jest nielegalne. W naszym mieszkaniu nie wolno instalować podobnych urządzeń. Woda jest w czynszu. Czynsz jest niski. A poza tym nie ma miejsca. Chińską franię montujemy w wannie. Pranie wieszamy na ogródku. Nieodwirowane części garderoby, ciężkie jak pijawki obombane krwią, ważą tonę i ledwo utrzymują się na sznurku przeciągniętym od okna do płotu. Po drugim załadowaniu frania przestaje działać. Zniechęceni pakujemy resztę ciuchów do toreb z IKEI, montujemy na wózku, a potem uzbrojeni w maseczki i rękawiczki, wyruszamy na poszukiwanie otwartej pralni.
Po pierwszym szoku wywołanym nagłą ekspozycją na światło słoneczne konkluduję, że jeszcze nikt nie wyłączył aplikacji: życie. Niebo ma kolor farbki plakatowej. Wiatr rozwiewa śmieci. Zdążyły zakwitnąć drzewa. A po ulicach chodzą ludzie w maskach. Chodzą szybko. Pojedynczo. I parami. A nad nimi, jak w grze komputerowej, unoszą się ikonki: czerwone kulki z kolcami. Zabawa polega na tym, żeby ich zgrabnie wyminąć. Nie wejść w orbitę najeżonej korony. Nie stracić życia.

W pobliskim deli siwy Hindus zamontował coś na kształt wielkiego namiotu, który oddziela go od klientów sklepu. Zyskał przydomek: the bubble boy. (Dla fanów: 47 odcinek serialu „Seinfeld”). Krawiec Boris zawiesił osiedlowe rozgrywki szachowe i wystaje samotnie na rogu. Rano po chodnikach chodzą wiewiórki. Nieniepokojone przez ludzi zwierzęta wychodzą z ukrycia. Nawet Greta, zaprzyjaźniona oposiczka, spaceruje w dzień szukając resztek z pańskiego stołu. I gdyby nie jazgot przejeżdżającej co pół godziny karetki, można by usłyszeć jak ptaki budują gniazda.
*
Wieczorem próbuję uruchomić się krawiecko. Mam maszynę. I geny. Po matce. Oraz tak zwane zdolności manualne. Więc powinno pójść gładko. Niepomna wcześniejszych spektakularnych klęsk na odcinku chałupnictwa konfekcyjnego, postanawiam uszyć maseczkę bawełnianą. Mam kawałek materiału w koci deseń. I film poglądowy, na którym miła pani, wyjaśnia krok po kroku, jak z prostokąta tkaniny uczynić element garderoby ochronnej. Co prawda nie posiadam miary krawieckiej, a nawet zwykłej linijki, ale się nie zrażam. Tępymi nożyczkami wycinam na oko. Fałdy, które powinno się wyprasować, po prostu zaginam. Będzie szybciej. Gumkę pozyskuję ze starego notesu. Ponieważ się rozciąga, dochodzę do jakże genialnego w swej prostocie wniosku, że wystarczy przeciąć na pół i będzie na parę „uszu”. Wpadam w szał tylko cztery razy, kiedy nitka ucieka z igły. Dzieje się tak po każdym udanym przeszyciu. Robię wtedy ćwiczenia oddechowe. Wystarczy kwadrans medytacji, dwa kubki melisy i można ponownie nacisnąć pedał maszyny. Po czterech godzinach trzymam w ręku zdeformowany kawałek materiału. Maseczka ledwo zakrywa usta. Kiedy mocuję ją na twarzy, za krótka gumka wpija się w uszy. Przypominam Plastusia, któremu ktoś krzywo zakleił dziób taśmą. Mam atak. Histerycznego śmiechu. Łzawię. Nazajutrz koleżanka zostawia w skrzynce na listy dwie przepiękne maseczki. Jestem uratowana.
*
Przed zaśnięciem liczę umarłych. Kolorowe paski odzwierciedlają przyrost zgonów. Kręci się licznik. Przeskakują cyferki. Stany Zjednoczone prześcigają Niemcy, Chiny, Włochy. Lepiej o tym nie myśleć– radzi koleżanka. Lepiej o tym nie wiedzieć. Nie siać paniki. Nie przesadzać. Zanucić piosenkę. Usnąć. Przespać.
Przed oczami wyświetla się primaaprilisowy żart:
Wszystko będzie dobrze.
…
Żartowałam.





Jak ty cudownie piszesz…
Jest Pani moim odkryciem. Prześledziłam blog. Przenikliwy umysł. Będę tu wracała. Pozdrawiam z Polski.
Ja też czekam i zawsze próbuje zgadnąć, o czym tym razem napisze Weronika? Lubię to Twoje pisanie.
Świetnie piszesz! Uwielbiam te Twoje krótkie zdania, krótką formę 🙂
Pozdrawiam z Michigan! 🙂
dzięki! ściskam !
Super się to wszystko czyta. Pozdrawiam z Wrześni 🙂